Wieczorem, 8-go dnia podróży docieramy na Zanzibar. Ośrodek nad samym morzem. Pierwszy raz widzę Ocean Indyjski. Drewniane, skromne domki na plaży, palmy, daszki z trzciny. Wszystko tak jak na reklamówkach zachęcających do wyjazdu na beztroskie wakacje nad morzem. Ośrodek prowadzą Skandynawowie, więc wielkich luksusów nie można się spodziewać. Prąd wyłączany o 22, wody czasem brakuje, dlatego w łazienkach stoi wiaderko z zapasem dla tych których przerwa w zastanie zastanie namydlonych pod prysznicem. W pokojach przenośna klimatyzacja, która niewiele chłodzi, w oknach tylko kraty i siatka przeciw owadom. Na Zanzibarze nigdy nie jest zimno. Trudno jednak narzekać, gdy wychodząc przed domek widzi się ocean w kolorze zieleni. Mając takie widoki nawet upał łatwiej znieść.
Prawdę mówiąc, nie jestem wielkim wielbicielem morza, a już leżenie na plaży dłużej niż pół godziny to coś co jest mi raczej obce. Wolałbym oglądać słonie, włóczyć się po jakichś bezdrożach...
widok sprzed domku
Podrabiani Masajowie (przynajmniej niektórzy) w roli strażników w ośrodku. Praca zapewne nie jest zbyt dobrze płatna, ale jak widać dość przyjemna. Często pozycja strażnika w czasie dnia jest bardziej horyzontalna.
Wieczorem, gdy kładłem się spać ocean był w odległości 30 m do domku. Rano wyszedłem i przetarłem oczy ze zdumienia. Po oceanie zostały kałuże na piasku.
Fale gdzieś majaczyły w oddali.
W bogatej Europie albo w USA panie wydają duże pieniądze, aby kupić kremy z alg i być piękniejszymi. Na Zanzibarze kobiety zbierają kilogramy alg i dostają za to takie pieniądze, za które w Europie nikt nawet nie ruszyłby ręka.
Świat nie jest sprawiedliwy...
One dollar i można fotografować....
Ktoś z aparatem to potencjalna skarbonka, dostarczyciel "one dollar"
poniedziałek, 5 lipca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz